"Złota dziewczynka z Jassów" Cãtãlin Mihuleac

"Złota dziewczynka z Jassów" Cãtãlin Mihuleac

„Mnie obchodzi dokąd idę, a nie skąd pochodzę. Przeszłość jest dla historyków (…)”1 słowa jednego z bohaterów powieści „Złota dziewczynka z Jassów” wprawiły mnie w konsternację. Zawsze byłam uczona, iż historia jest nauczycielką, że trzeba ją znać, aby nie powielać błędów z przeszłości, że nasze pochodzenie, dzieje naszej rodziny nas kształtują. Uderzmy się w pierś i niech każdy z nas przyzna się w duchu, na ile te dzieje zna. Czy wie skąd pochodzą jego dziadkowie i pradziadkowie? W jeszcze większą konsternacje wprawiły mnie słowa innej postaci z powieści, które to padły kilka stron dalej: „(…) wiem, aż za dużo. Nie twierdzę, że obojętność Bernsteinów jest rozwiązaniem właściwym, ale moja nadmierna ciekawość też do niczego nie prowadzi.”2 Pierwszy z cytatów pada z ust Bena, syna żydów, którzy wyemigrowali do Ameryki, a drugi cytat z ust jego żony Suzy. Czyja postawa jest słuszna? Dlaczego Bernsteinowie nie chcą mówić o przeszłości?

W powieści „Złota dziewczynka z Jassów” Cãtãlin Mihuleac przeplata dwie historie, a każda z nich ma taka samą wagę. Najpierw poznajemy Suzy, która „wżenia się” do rodziny Bernsteinów handlującej odzieżą używaną. Kobieta trafia w środek imperium „second-hand”, gdzie każda rzecz ma swoją historię (czasami ubarwioną). Wszystko poza jej nową rodziną. Co drugi rozdział przenosimy się do międzywojennej Rumunii i domu rodziny Oxenbergów. Ojciec, szanowany ginekolog, matka, wrażliwa literatka i dwoje dzieci – przedsiębiorczy Lew i delikatna Gołda obdarzona artystyczną duszą. Żyją, jak w bajce, jednak nienawiść do Żydów narasta, a naród „(…) zarażony szaleństwem odbierającym rozum (…)”3 organizuje” istną jatkę.

Czy to kolejna historia o Holocauście? W w pewnym sensie tak, ale Cãtãlin Mihuleac nie opowiada jej „tak po prostu”. Już na pierwszych stronach rzuca się w oczy sarkazm, jakim autor obdarzył Suzy. Ta kobieta potrafi trafie, złośliwie i zabawnie podsumować wszystko od wystawy w muzeum po makijaż znajomej. To prawdziwa słowna „siekiera”. Dzieje rodziny Oxenbergów wydają się napisane bardziej klasycznie, jednak od razu zwróciłam uwagę, jak Cãtãlin Mihuleac potrafi wyjść od rzeczy pozornie nieważnej i zrobić z niej centrum, a nawet symbol dla jakiegoś fragmentu tej opowieści. Przykładowo, autor nie napisał po prostu, że Jacques Oxenberg był ginekologiem. On wyszedł od roli jaką pełni kochanka dla mężczyzny i jego żony. Od tego przeszedł do wpływu porodu na kobiecość i popularność, jaką zyskiwał zabieg cesarskiego cięcia. Zobaczcie jak sprytnie przedstawił jednego z bohaterów wplatając element społeczny.

Symboliki w „Złotej dziewczynce z Jassów” jest pełno od tej subtelnej po bardzo nachalną. Z drobnymi wyjątkami była dla mnie jasna, dlatego stwierdzam, że autor nie przesadził z tzw. poetyckością. Chyba najbardziej jaskrawym symbolem będzie tu odzież używana. Z jeden strony zmaltretowani żydzi obdzierani ze wszystkiego, z drugiej żydowska rodzina, która dorobiła się milionów na handlu produktami second-hand. Ale są tu też przesłodkie gumowe żółte kaczuszki ratujące życie dwójce żydów, analogia małżeństwa i zarządzania odpadkami, czy wszechobecna sztuka minimalistyczna. Cudowna spostrzegawczość autora doprowadziła do ciekawych porównań.

Jedyną rzeczą, którą bym poprawiła jest opis relacji Suzy i Dory, czyli synowej i teściowej. Sama Suzy mówi o swojej „nowej mamie”: „Stalin pomnożony przez Hitlera do potęgi Mao.”4 a ja do końca tej dyktatorskiej natury Dory nie czuję. Jest może nieco apodyktyczna, egoistyczna, ale nie przekracza niczyich granic. Być może równoległe czytanie historii „teraz” i „wtedy” oraz domyślenie się, jaką rolę odegrała w nich owa „zła teściowa” powoduje, że niejako rozumiałam jest postawę.

O wielu rzeczach mogłabym jeszcze tu napisać, ale „Złota dziewczynka z Jassów” jest taką powieścią, którą fantastycznie się odkrywa. Czytelnik dostaje świetnie napisaną książkę. Może się cieszyć i wzruszać (albo złościć) opisanymi wydarzeniami, ale też spostrzegawczością autora i detalami, które przemyca w fabule. Na koniec muszę jeszcze wspomnieć o zakończeniu, bo jest w nim coś, co uwielbiam. Cała opisana (i rozwleczona w czasie) historia, wszyscy bohaterowie zostają fantastycznie połączeni. Nie ma tu miejsca na przypadek, ślepy los, albo inne czary-mary. Koło się zamyka.

1 Cãtãlin Mihuleac, „Złota dziewczynka z Jassów”, przeł. Kazimierz Jurczak, wyd. Noir sur Blanc, Warszawa 2023, s. 197.

2 Tamże, s. 205.

3 Tamże, s. 188.

4 Tamże, s. 165.

[Egzemplarz recenzencki]

"Precelek jedzie tramwajem" Agata Romaniuk

"Precelek jedzie tramwajem" Agata Romaniuk

Mały kociak Precelek wraz ze swoja ciocia Lolą wybierają się na zajęcia muzyczne. Czasu mają mało, więc decydują się na pokonanie drogi tramwajem. Dla Precelka jest to „pierwszy raz”. Kotek jest przerażony. Pojazd „Wydawał mu się wielki i przerażający, jak jakiś hałaśliwy czerwony potwór.”1 Jak bohater książeczki autorstwa Agaty Romaniuk przetrwa podróż?

Temat może wydawać się dziwny, ale komunikacja miejska jest różnie odbierana przez dzieci. Dla niektórych jest to fascynująca przygoda. Moja córka zazwyczaj jeździła autem, a na tramwaj i autobus patrzyła, jak niezwykłe wehikuły. Kiedy, w końcu, miała okazję się przejechać, była podekscytowana. Są też dzieci, które przeraża, tłok, zapachy, szarpanie i bujanie pojazdu, albo doskwierają im dolegliwości związane z chorobą lokomocyjną. Daleko nie muszę szukać. Pamiętam jak moja siostra mając rok pierwszy raz jechała autobusem. Wyła jak syrena strażacka. Nie dziwią mnie obawy małego kotka. Ogromy tramwaj chyboczący się na szynach, drzwi, które zamykają się w niekontrolowany sposób, ludzie zainteresowani nietypowym pasażerem – to dużo, jak na jednego Precelka. Na szczęście znajdzie się znajoma dobra dusza, która pogłaszcze, przytuli, pomoże zejść z wysokich schodów i – co najważniejsze – uspokoi lęki.


Historia opisana przez Agatę Romaniuk w książeczce „Precelek jedzie tramwajem” ładnie obrazuje to, że dziecięce lęki mogą zrodzić się w prozaicznych sytuacjach i pod żadnym pozorem nie można ich lekceważyć, a tym bardziej śmiać się z nich. Należy okazać wsparcie. Czasami wystarczy wziąć na kolana i przytulić, dzięki temu młody człowiek wie, że nie jest sam. Pomagając mu uporać się, ze strachem uodparniamy go na stresy dorosłości.

„Precelek jedzie tramwajem” to bardzo mądra książeczka. Jak wspomniałam w jednym z poprzednich akapitów podróż komunikacja miejską może być problematyczna, jednak na przejażdżkę małego kotka można spojrzeć z szerszej perspektywy i użyć tej historii do zachęcania dzieci do próbowania nowego, do pokazania, że świat nie jest taki straszny, jak mogłoby się wydawać..

1 Agata Romaniuk, "Precelek jedzie tramwajem", wyd. Agora, Warszawa 2023, s. 6.

[Egzemplarz recenzencki]

"Akwitania" Eva García Sáenz de Urturi

"Akwitania" Eva García Sáenz de Urturi

„Uzyskałam dar bystrej obserwacji. Wydaje się, że to niewiele, ale to właśnie owa umiejętność uczyniła mnie niezwykłą kobietą i sprawiła, że włożyłam na głowę koronę.”1 Zostać królową – prawdziwą, nie tylko „królową żoną” - w okresie średniowiecza mogła zostać jedynie prawdziwa „babka z jajami”. Przebiegła intrygantka, charyzmatyczna, silna i odważna osobowość. Taką kobietą zainspirowała się Eva García Sáenz de Urturi pisząc powieść „Akwitania”, a była to Eleonora Akwitańska.

Eleonorę poznajemy kiedy ma 13 lat. Umiera (najprawdopodobniej otruty) jej ojciec, a ona ma zasiąść na tronie bogatego królestwa. Sąsiedzi ostrzą zęby na młodziutką królową i akwitańskie bogactwa. Jednak Eleonora nie zamierza potulnie patrzeć, jak rozkradną jej ciało i dziedzictwo. Rozpoczyna szeroko zakrojoną intrygę mającą na celu wzmocnić pozycję Akwitanii i pomścić ojca.

Śmierć, gwałt i kazirodztwo – tak rozpoczyna się książka Evy García Sáenz de Urturi. Cóż, średniowiecze to nie były urocze czasy, ale dzięki temu są materiałem na efektowne powieści. W posunięciach bohaterów „Akwitanii” oglądamy wirtuozerię dyplomacji z bezpardonowym działaniem. Tu nikt nie obawia się „ostatecznych” rozwiązań. Dla mnie jednak najistotniejsze jest, jak została pokazana Eleonora. Być może nie ma ona jeszcze tej siły i charyzmy, jaką zasłynęła w dziejach, jednak nie zapominajmy, że bohaterka książki to jeszcze dziecko wstępujące na tron i uczące się „brylować” w męskim świecie władzy. W porównaniu do dzisiejszych trzynastolatków Eleonora wyda nam się nad wyraz dorosła, jednak nie ma co porównywać. Inne czasy, inne wartości, inne wychowanie – o tym nie możemy zapominać. Bohaterka imponuje opanowaniem, cierpliwością, determinacją. Czujemy, iż - o ile przeżyje (a z historii wiemy, że tak się stało) - możni będą musieli się z nią liczyć.

Eva García Sáenz de Urturi opowiada fascynującą opowieść, gdzie losy poszczególnych postaci „nachalnie” się przeplatają, jakby byli na siebie skazani niezależnie od podjętych decyzji. Czytelnik otrzymuje również historię napędzaną zemstą. I właśnie w motywacji bohaterów czegoś mi zabrakło. W ferworze wydarzeń zaginęła gdzieś warstwa emocji, która to powinna rozbuchać w nich ową rządzę zemsty. Dodać do tego muszę drobne luki fabularne, co sprawia, ze czegoś brakuje mi do pełni szczęścia.

Akwitania” okazała się powieścią poprawną, acz nie fascynująca. Fabuła kręci się wokół niesamowitej kobiety, jaka byłą Eleonora Akwitańska. Bohaterka z bardzo bogatym życiorysem, przez co warto przenosić ją na grunt literatury. Jednak nawet tak ciekawej personie nie udało się samodzielnie „pociągnąć” fabuły. Eva García Sáenz de Urturi wykazała się wyobraźnią wymyślając kolejne intrygi, jednak miałam wrażenie, że coś jest niedopracowane.

1 Eva García Sáenz de Urturi , „Akwitania”, przeł. Katarzyna Okrasko, wyd. Muza, Warszawa 2021, s. 22.

"Precelek i letnia burza" Agata Romaniuk

"Precelek i letnia burza" Agata Romaniuk

Kocia Szajka rozwiązując tajemnicę klątwy starego kina znalazła w nim małego wystraszonego kotka. Dostał on imię Precelek. Nowy kot, nowe pomysły. Agata Romaniuk miała plan co z kociaczkiem zrobić. Ulokowała go u Pani Wieczorynki i postanowiła opisać jego psoty. A że precelek jest młodym kotkiem to seria z jego udałem dedykowana jest przedszkolakom.

Jedna z opowieści, w której gra „pierwsze skrzypce”, zatytułowana jest „Precelek i letnia burza”. Można powiedzieć, że jest to historia spod znaku: „dlaczego warto słuchać mamy”. Precelek się nudzi. Korzystając z chwilowej poprawy pogody namawia kolegę, jeża Jurka, na spacer nad rzekę i zabawę w mysie-patysie. Niestety pogoda się psuje. Nad Cieszynem rozpętuje się istna nawałnica. Zwierzątka są przerażone. Na szczęście dostrzegają charakterystyczny parasol – trochę wystraszonej – Pani Wieczorynki. Udaje im się bezpiecznie wrócić do domu.

Młodzi czytelnicy dostają całkiem intrygującą historię. Najpierw zastanawiają się razem z kotkiem, co można robić w deszczowy dzień. Następnie wspólnie bawią się na dworze i obserwują, kto wygra w mysie-patysie. Na końcu szczypta niebezpieczeństwa. Załamanie pogody i niepokój, o to jak bohaterowie książki sobie poradzą. Uważny rodzić może podkreślić, iż gdyby Pani Wieczorynka wiedziała, gdzie zwierzaki są, szybciej mogłaby je znaleźć. Myślę, że to da maluchom do myślenia.

W publikacjach o Precelku znajdziemy bohaterów znanych z cyklu o Kociej Szajce. W książce „Precelek i letnia burza” pojawia się kot Morfeusz, któremu również pogoda napędzi stracha. Znalazłam jeszcze coś wspólnego. Za ilustracje całego cyklu odpowiada niezastąpiona Malwina Hajduk. Jej rysunki są znakiem rozpoznawczym książek o Kociej Szajce nadając im delikatny retro charakter. Patrząc na reakcje moich dzieci, ale również czytając opinie w sieci widzę, że młodym czytelnikom to się podoba.

Cykl o Kociej Szajce towarzyszy nam od pierwszego tomu i mojej pięcioletniej córce przeczytałam nawet te dedykowane starszym dzieciom książki. Jednak kiedy zobaczyła Precelka bardzo się ucieszyła. Dla niej trochę łatwiej wysłuchać jedną krótszą bajkę niż dzielić długą na części. Dlatego mnie również cieszy, że coraz młodsze dzieci poznają cieszyńskie kotki.

[Egzemplarz recenzencki]

"Gorączka. Przewodnik dla rodziców"  Marcin Korczyk (Pan Tabletka)

"Gorączka. Przewodnik dla rodziców" Marcin Korczyk (Pan Tabletka)

„(…) wokół gorączki narosło sporo szkodliwych i nieodpowiedzialnych mitów oraz różnych »straszaków na rodziców«, z upodobaniem powtarzanych z pokolenia na pokolenie. Te gorączkowe mity medyczne są o tyle niebezpieczne, że cierpią przez nie nasze dzieci.”1, a jak chodzi o zdrowie dzieci nie ma żartów, dlatego z owymi mitami trzeba się kategorycznie rozprawić. To zadanie „wziął na swoje barki” Marcin Korczyk, znany jako Pan Tabletka.

Na początek może kilka słów o autorze. „Połączę (…) dwie perspektywy: rodzica, który sam od czasu do czasu sięga po termometr, by zmierzyć nim dzieciom temperaturę, oraz farmaceuty, który rozumie, jak działają termometry (…)”2 Cytat ten zaczerpnęłam z rozdziału o termometrach, jednak można odnieść go do całej działalności Marcina Korczyka. Wiemy już, że z wykształcenia jest farmaceutą, a prywatnie tatą. Dał się poznać dzięki blogowi "Pan Tabletka", gdzie dużo pisze o troszczeniu się o zdrowie i propaguje zdrowy styl życia. Jego dewiza brzmi: „Zrób wszystko, żeby tabletki nie były potrzebne – a jeśli to niemożliwe wybierz najlepsze i stosuj je prawidłowo.”3

Bohaterką jednej z jego książek jest gorączka, a publikacja jest zatytułowana: „Gorączka. Przewodnik dla rodziców”. Na początku autor stwierdza: „Gorączkę najmłodszych członków rodziny zwykle najgorzej znoszą rodzice.”4 Coś w tym jest. Kiedy temperatura rośnie robi się poważnie. Dziecko jest senne i niespokojne, przelewa nam się w rękach, a my boi się, ze sytuacja wymknie się spod kontroli. No i odwieczne pytanie: „zbijać czy nie zbijać?”, w końcu to naturalna reakcja organizmu na chorobę. Marcin Korczyk odpowiada i na nie, a ponadto próbuje nam przybliżyć, z czego gorączka wynika, jak poprawnie mierzyć temperaturę, robi przegląd termometrów i doradza, jaki wybrać, jakie leki mogą nam pomóc w walce z gorączką itp. Jak na moje oko udało mu się wyczerpać temat. Przynajmniej ja po przeczytaniu książki nie miałam żadnych pytań.

Gorączka” to bardzo przystępny poradnik, nawet dla kompletnych laików z dziedziny medycyny. Widać w niej blogowe doświadczenie autora. Język jest przystępny, porównania trafne, a do tego próbuje nawiązać przyjacielską relacje z czytelnikiem i mu się to udaje. Miałam ochotę przybić mu „rodzicielską piąteczkę”. Moja uwaga tyczy się natomiast używania emotikonów. Nie jestem zwolenniczką przenoszenia ich do literatury, szczególnie tej popularnonaukowej. Raczej niech zostaną domeną mediów społecznościowych.

Czytając poradnik zwróciłam uwagę na wiele powtórzeń. Przyznam, że zdarzyło mi się mruknąć: „Facet, to już było”. Jednak przyznać trzeba, że w niektórych rozdziałach (czy podrozdziałach) były konieczne, żeby wyczerpać temat. Po drugie, autor jest nich całkowicie świadomy. Nie raz, nie dwa przyznaje, że się powtarza, ale zwyczajnie czuje potrzebę podkreślenia pewnych kwestii. Do tego czuję, że chce być dobrze zrozumiany. Nie chce żeby jego rady komuś zaszkodziły, dlatego wałkuje i wałkuje niektóre tematy, aby „wryły się” w głowę czytelnika.

Książka zachwyciła mnie graficznie. Dostajemy wizualnie dopracowaną publikację i nie mam na myśli wyłącznie czcionki, nagłówków itp. Co jakiś czas bawią nas grafiki o charakterze satyrycznym, ale mające merytoryczne przesłanie. Znajdziemy tu również zestawienia, tabelki pomagające uporządkować treść. Jeżeli o tabelkach mowa. Marcin Korczyk przygotował gros materiałów dodatkowych mogących nam pomóc w praktyce (np. dzienniczki do notowania temperatury), które można pobrać z jego strony. Znajdziemy również odnośniki do artykułów, filmików rozwijających pewne tematy. Możemy się sprawnie między nimi poruszać dzięki kodom QR.

Czasem gorączka nie umie się kontrolować”5, ale nie ma co panikować. „(…) gromadź wiedzę, zbieraj doświadczenie i ufaj sobie.”6 Prawda jest taka, że jeżeli chodzi o zdrowie nie dostaniemy jasnych wytycznych. Każdy organizm jest inny i trzeba się go nauczyć, tego dokonamy podczas kolejnych infekcji naszych dzieci. Jednak „przezorny zawsze ubezpieczony”, a wiedzę można zacząć gromadzić „na zaś”, aby być dobrze na nie przygotowanym. Nie sprawimy, żeby nasze dzieci nie chorowały, ale bądźmy gotowi im szybko pomóc.

1 Marcin Korczyk, „Gorączka. Jak zachować chłodną głowę, kiedy robi się gorąco”, wyd. Marcin Korczyk, Pan Tabletka, Kraków 2023, s. 213.

2 Tamże, s. 161.

3 https://kursydlarodzicow.pl/o-mnie/ [dostęp: 24.04.2023]

4 Marcin Korczyk, dz. cyt., s. 15.

5 Tamże, s. 22.

"Mikołajek. Sprzedawcy lodów"

"Mikołajek. Sprzedawcy lodów"

Lato to dla dzieci czas cudownej beztroski. Mogą się bawić do woli. Stop. Dopóki nie przeszkadzają nikomu. Tata kazał Mikołajkowi i jego kolegom pobawić się w coś inteligentnego. Wpadają na pomysł, żeby zagrać w „krokieta”, jednak nie mają potrzebnego sprzętu, a dorośli nie ułatwiają im jego zdobycia. Przedsiębiorcze dzieciaki biorą sprawy w swoje ręce. Postanawiają sprzedawać lody. Jednak to też nie podoba się dorosłym. Co zrobić, aby obie strony były zadowolone?

„Mikołajek. Sprzedawcy lodów” to komiks o zakazach i dziecięcym sprycie (ale nie kombinatorstwie). To opowieść o maluchach, które musiały sobie poradzić z „nie i koniec dyskusji”. Jestem zachwycona postawą młodych bohaterów, którzy nie nagięli zasad, ale myśleli jak, w ich ramach, rozwiązać swoja sprawę. A że narobili przy tym sporo zamieszania, to już inna historia.

Komiks powstał na podstawie kreskówki „Fantastyczne lato Mikołajka”. Wydawca dedykuje go dla dzieci w wieku 6+. Może być dobrym wsparciem dla nauki samodzielnego czytania, ponieważ kwestie w dymkach nie są długie, a i sama historia nie jest zbyt rozbudowana. Powiedziałbym, że w sam raz. Na końcu książeczki czekają na czytelników niespodzianki. Pakiet łamigłówek do rozwiązania. Nie są to pytania ściśle dotyczące tekstu, a raczej różnego typu zgadywanki, labirynt, wyszukiwanie wyrazów itp.

Czytanie komiksu o tym jak Mikołajek i jego przyjaciele próbowali zarobić na zestaw do „krokieta” okazało się doskonałą zabawą, dosłownie i w przenośni. Opowieść jest przezabawna, książka kolorowa i przyjazna, a dodatek w postaci łamigłówek pozwala zmobilizować szare komórki. Polecam.


Książki o Mikołajki znajdziecie na stronie wydawcy KLIK

[Egzemplarz recenzencki]

"Dziennik prowincjonalnej damy" E.M. Delafield

"Dziennik prowincjonalnej damy" E.M. Delafield

Moja mama często powtarza, że czyta, żeby uciec od „prozy życia”. A ja mam chytry i przekorny plan, że podrzucę jej książkę właśnie o owej znienawidzonej „prozie życia” i jestem pewna, że będzie nią zachwycona. Powieść „Dziennik prowincjonalnej damy” - bo o niej mowa – to publikacja okraszona cudownym poczuciem humoru. Pozwala spojrzeć na codzienność z przymrużeniem oka i zwyczajnie się z niej pośmiać.

Akcja książki ma miejsce w latach 30 XX wieku. Bohaterka mieszka w Anglii, na prowincji, i zajmuje się domem. Na jej głowie jest m. in. utrzymanie dyscypliny wśród służby, zapanowanie nad rachunkami (a debet rośnie), dbanie o dobre kontakty z sąsiadami, opieka nad dziećmi i wiele innych rzeczy, którymi musi zająć się tzw. kura domowa. U jej boku stoi mrukliwy mąż, który nie wydaje się być duża pomocą.

Jak tytuł wskazuje książka została napisana w formie pamiętnika. Ja potrzebowałam chwili, żeby wgryźć się w taką formułę. Nie ma w niej miejsca na opisy, wprowadzenia. Kiedy do bohaterki przyjeżdża jakaś znajoma, nie trudzi się ona przedstawianiem jej, bo zwyczajnie ją zna. Czytelnik nie ma się skupiać na tej postaci, a na zamieszaniu, jakie zrobiła ona swoim pojawieniem się.

Kiedy już przyzwyczaiłam się do formy powieści, mogłam cieszyć się do woli cudownym humorem jaki serwuje tu E.M. Delafield. „Dziennika prowincjonalnej damy” bywa porównywany do „Dziennika Bridget Jones”. Pomimo sympatii do książki autorstwa Helen Fielding uważam, że ujmuje to „Prowincjonalnej...” klasy. „Dziennik Bridget Jones” to typowa komedia romantyczna, natomiast E.M. Delafield raczy nas subtelnym humorem skoncentrowanym na codzienności. Niewybredny komentarz kucharki, rozmowa z dyrektorem szkoły, źle rozpalony kominek, szukanie odpowiedniego stroju na bankiet – takie sytuacje są komentowane na stronach tej książki. Mnie osobiście zauroczyło wyznanie bohaterki, jak ochoczo dyskutowała o powieści „Orlando” Virginii Woolf do momentu, aż ją przeczytała. Przyznaje, że nic z niej nie zrozumiała.

„Dziennik prowincjonalnej damy” to perełka wśród literatury obyczajowej. E. M. Delafield udowadnia, że zwyczajne życie może być dobrym materiałem na książkę. Nie trzeba go ubarwiać. Nawet o przypalonej owsiance można pisać ciekawie.

[Egzemplarz recenzencki]

"Czarny Wygon. Tom I" Stefan Darda

"Czarny Wygon. Tom I" Stefan Darda

Biblioteki w moim mieście są całkiem przyzwoicie zaopatrzone, aczkolwiek pytanie o coś ciekawego z literatury grozy często budzi konsternację pracujących tam osób. A jak jeszcze dodam, że nie King, nie Koontz, nie Masterton, to wybucha panika. Na szczęście ostatnio po takiej mojej prośbie jednej z pań zapaliła się żaróweczka. Wbiegła między półki w wróciła z „Czarnym Wygonem” Stefana Dardy. Propozycja okazała się strzałem w dziesiątkę, bo tego autora jeszcze nie czytałam. Oto moje wrażenia.

Uporządkujmy najpierw kwestie formalne. „Czarny Wygon” to cykl składający się z czterech części. Wydawany był w różnej konfiguracji. Mi trafiło się wydanie dwutomowe zawierające części „Słoneczna dolina” oraz „Starzyzna” i na nich skupię się w tym wpisie.

Powieść zaczyna się w redakcji jeden z warszawskich gazet. Dociera do niej email zachęcający do opisania historii zawierającej wątki paranormalne. Autor wiadomości proponuje spotkanie, a jeden z dziennikarzy – Witold Uchmann – który specjalizuje się w tego typu tematach decyduje się pojechać na Roztocze i wysłuchać, co mężczyzna kontaktujący się z gazetą ma do powiedzenia. Tak zagłębia się w historię Starzyzny. Zapomnianej już przez mieszkańców okolicy wioski, która została przeklęta na wieki. Ile będzie w niej prawdy? Jak bardzo ta sprawa pochłonie Witolda?

Nad fabułą nie zamierzam się rozpisywać. Cudownie odkrywa się ją razem z warszawskim dziennikarzem. Wspólnie zadajemy pytania i oceniamy, czy uzyskane odpowiedzi to brednie czy nie. Wspólnie eksperymentujemy, aby stoczyć walkę ze złem, które zalęgło się w Starzyźnie, aby znaleźć patent na jego pokonanie.

„Czarny Wygon” bardzo mnie zaskoczył. Zaczęłam czytać ten cykl i logika podpowiadała mi, że raczej mi się nie spodoba, ale serce ciągle do niego wracało. Pierwsze dwie części zostały napisane pomału i rozwlekle. Słowo „przegadane” samo ciśnie się na usta. A jednak, paradoksalnie, te cechy stają się mocnymi stronami książki, pomagając budować fantastyczny, przeszywający klimat. Bo jak inaczej opisać historie ludzi zawieszonych w czasie, snujących się między domostwami i duchami przeszłości, wegetujących w oczekiwaniu na... sami nie wiedzą na co. Wszelki dynamizm pozbawił by książkę realizmu. Dokładnie „realizmu”. Wiem, że słowo to brzmi dziwnie w kontekście powieści grozy, jednak Stefan Darda napisał „Czarny Wygon” wyjątkowo prawdziwie.

Stefan Darda to szanowany autor powieści grozy. Mnie to nie dziwi. Potrafi wykrzesać tajemniczość i niebezpieczeństwo, które powinny towarzyszyć takim opowieściom. Dwie początkowe części cyklu „Czarny Wygon” okazały się wyjątkowo hipnotyzującą lekturą. Biegnę podziękować pani bibliotekarce, która mi je podsunęła.

"Mikołajek. Klub zaginionych traperów"

"Mikołajek. Klub zaginionych traperów"

Gdzie można wybrać się na wakacje? Od razu wpadają mi do głowy: góry, morze, jezioro, las. Mikołajek, popularny bohater bajek dla dzieci, wybrał się z rodzicami nad morze, gdzie dołączył do klubu traperów. Czyli właściwe będzie przeżywał przygodę leśna, a nie nadmorską. Dobra, już nie kręcę i opowiadam wam o komiksie „Mikołajek. Klub zaginionych traperów” przygotowanego na podstawie kreskówki „Fantastyczne lato Mikołajka”.

Podczas wakacji dzieciaki mają okazje uczyć się sztuki przetrwania. Wraz z instruktorem wyruszają do lasu, a ten próbuje tłumaczyć im, jak zorientować się w terenie, jak czytać mapę, co można zjeść, gdyby musieli spędzić noc w głuszy itp. „Próbuje” jest tu istotnym określeniem, bo młodzi adepci są umiarkowanie zainteresowani tym, o czym opowiada przewodnik. Jedni snują fantastyczne wizje starcia z niedźwiedziem, inni się boją otaczającej przyrody, a jeszcze inni są kompletnie znudzeni tą aktywnością. Prowadzi to do wielu zabawnych sytuacji.

Przednio bawiłam się przy czytaniu tego komiksu. Co prawda mam wątpliwości, co do pedagogicznego wydźwięku ostatniej sceny, kiedy dzieciaki porzucają instruktora, ale fakt jest taki, że publikacja jest przezabawna. Być może pojęcie „traper” będzie obce dzieciom. Możecie mnie poprawić, jeśli się mylę, ale chyba u nas mówi się po prostu myśliwy, bo traperzy kojarzą mi się z Kanadą i USA. Widzę panów odzianych w skóry i czapki z ogonami. Trochę czepiam się tego pojęcia, bo na stronach komiku zostaje przywołany Davy Crockett i młodzi czytelnicy mogą nie zrozumieć, czym i kim bohaterowie się tak ekscytują. Jeżeli to doprecyzujecie, będziecie mieli całkiem fajna opowieść o przygodzie w lesie.

Wydawca określił wiek docelowy jako 6+. Myślę, że to rozsądna granica. Jest to taki wiek, gdzie rozpoczyna się przygodę z samodzielnym czytaniem, a „Mikołajek. Klub zganionych traperów” może skutecznie do tego zachęcać. Krótkie kwestie w tzw. dymkach plus duża rola grafiki – ta komiksowa formuła jest naprawdę wdzięczna. Co do rysunków, to prezentują się bardzo przyjemnie i spełniają swoją rolę, czyli można łatwo z nich odczytać nastroje, emocje bohaterów.

„Mikołajek” to książka chętnie wybiera do czytania dzieciom. Włożenie przygód tego bohatera w ramy komiksu pozwala już „raczkującym” w sferze czytania odbiorcom spotkać się sam na sam z sympatycznym chłopcem. Publikacja „Mikołajek. Klub zaginionych traperów” ładnie się prezentuje. Co prawda sami traperzy to nie jest element naszej kultury, jednak można potraktować książkę jako poznanie nowego tematu lub po prostu skupić się na lekcji przetrwania, jaką odbywają bohaterowie książki.

Książki o Mikołajki znajdziecie na stronie wydawcy KLIK

[Egzemplarz recenzencki]

"Niespełnienia" Piotr Strzeżysz

"Niespełnienia" Piotr Strzeżysz

„(…) ja wiedziałem, że cokolwiek się wydarzy, Ty będziesz. Zawsze będziesz.”1 Ale ona zniknęła. Zabrała ją choroba. Rodzinny dom, do którego zawsze można było wrócić opustoszał. Piotr Strzeżysz w książce „Niespełnienia” wspomina swoją matkę. Teoretycznie najbliższą mu osobę, ale jednak całkiem inną niż on sam.

Publikacja „Niespełnienia” poraziła mnie (i wzruszyła) szczerością. Nie można powiedzieć, że Piotr Strzeżysz opisuje jakąś piękną powieściową wieź, syna i matkę spacerujących ramię w ramię i wspierających się w każdej sytuacji. Opisuje dwie bliskie sobie osoby, ale – jak to mówią - „bez przesady”. Syn i matka pomagają sobie w potrzebie, ale też nie szczędzą przytyków. Jedzą wspólnie obiad, a potem uciekają do własnych spraw. Wiedzą, że mogą na siebie liczyć, a jedna zdarzają się im drobne przykrości. „Niespełnienia” to nie jest opowieść o idealnej matce i idealnym synu, a o prawdziwej matce i prawdziwym synu.

Publikacja jest czymś na zasadzie rachunku sumienia. Autor przywołuje wesołe i smutne wspomnienia. Uśmiecha się przypominając sobie domową imprezę. Złości na otrzymane lanie, ale wie, że nie był bez winy. Żali się, że spędził wieczór na przeglądaniu Internetu, a nie rozmowie z matką. Ato wszystko bez „cukru lukru”, za to szczerze, jak było.

Czytelniku, jeżeli lubisz tzw. „życiowe książki” to „Niespełnienia” trafią idealnie w twój gust. Na stronach tej publikacji jest opisane właśnie prawdziwe życie. Bez ubarwiania fabuły i nachalnych „wygibasów”. Przyznać muszę, że zazwyczaj dziwnie czuję się czytając tak osobiste książki. Jakby nie były przeznaczone dla mnie. W tym przypadku było inaczej. Piotr Strzeżysz otwiera się na czytelnika. Chce zostać wysłuchany i odbiorca to wyczuwa.

1 Piotr Strzeżysz, „Niespełnienia”, wyd. Bezdroża, Gliwice 2023, s. 12.


[Egzemplarz recenzencki]

„Go vegan! 17 powodów, dla których porzucisz jedzenie mięsa” Orestes Kowalski

„Go vegan! 17 powodów, dla których porzucisz jedzenie mięsa” Orestes Kowalski

Przeglądam sobie ofertę wydawnictwa Sensu i nagle rozbawia mnie jeden tytuł: „Go vegan! 17 powodów, dla których porzucisz jedzenie mięsa”. Myślę sobie: „Już to widzę, jak miłośnik schabowego bierze ją z półki w księgarni, żeby poczytać”. Ale pewne wątpliwości zostały zasiane w mojej głowie, w końcu nie pierwsze lepsze wydawnictwo wypuściło tę publikację na rynek. Może Orestes Kowalski ma dar przekonywania?

Lekturę zaczynam od zerknięcia w bio autora. Weganin, aktywista (pojawia się też słowo „ateista”, jednak w kontekście odżywania kwestia wiary mnie nie interesuje). Wydawca podaje kilka inicjatyw, w jakie Orestes Kowalski był i jest zaangażowany, widać więc, że jest to osoba aktywnie działająca na rzecz obrony praw zwierząt.

W „Go vegan!” autor próbuje rozprawić się z mitami dotyczącymi diet wegańskiej i wegetariańskiej, a także – za pomocą argumentów podpartych liczbami, badaniami, historią – przekonać nieprzekonanych. Trzeba przyznać, że jego narracja jest grzeczna i nienachalna, że nie traktuje wszystkożerców jak zbrodniarzy. Od razu rzuca się też w oczy, że Orestes Kowalski dobrze przygotował się merytorycznie. Określił jaki efekt chce osiągnąć, przemyślał czym poprzeć swoje tezy, żeby były wiarygodne. Autor trochę filozofuje, trochę bawi się w psychologa, ale przede wszystkim chce rozbudzić w nas empatię wobec zwierząt.

Cel szczytny, jednak nie do końca podoba mi się styl Orestesa Kowalskiego, sposób w jaki formułuje myśli. Podczas czytania czułam się, jak na uniwersyteckim wykładzie, który jest prowadzony przez doktora/profesora, który chce być cool, ale nie potrafi pozbyć się akademickiej maniery. Ma być lekko, zabawnie, jednak między prowadzącym i słuchaczami jest jakaś bariera, przez co ci drudzy prędzej czy później się „wyłączają”. Powiem, tak, jeżeli przy czytaniu literatury popularnonaukowej (z dziadziny innej niż nauki ścisłe bądź medyczne) muszę sięgać po słownik, to jest coś nie tak.

Z dietą wegańską miałam styczność przez problemy zdrowotne, które zmusiły mnie do rezygnacji z niektórych produktów. Nawet się z nią polubiłam. Okazała się smaczna i sycąca. Obecnie pomału mogę wracać do starego sposobu odżywania, jednak ów epizod pozwolił mi się otworzyć na coś nowego. Liczyłam, że Orestes Kowalski przekona mnie do pozostania w gronie roślinożerców. Cóż, czytanie książki „Go vegan!” było bardzo mozolne. Dlatego zabrakło mi cierpliwości, żeby przemyśleć wszystkie argumenty.

[Egzemplarz recenzencki]

 „Zemsta. Meghan, Harry i wojna Windsorów” Tom Bower

„Zemsta. Meghan, Harry i wojna Windsorów” Tom Bower

Ślub księcia Harrego z Meghan Markle miał być początkiem nowej ery dla brytyjskiej monarchii. W ducie z księciem Williamem i jego żoną Kate mieli tworzyć fantastyczną czwórkę i być symbolem nowoczesności „korony”. Ale niepokorna amerykanka miała własny pomysł na siebie i nie chciała podporządkować się sztywnym wymogom. Piękny sen o byciu księżniczką przerodził się w koszmar.

Tom Bower zaprasza czytelników na dramat niejednego aktora, a jego główną bohaterką będzie Meghan Markle. Autor reportażu pt. „Zemsta. Meghan, Harry i wojna Windsorów” chce nam bliżej przedstawić kobietę, która usidliła księcia i doprowadziła do rozłamu w rodzinie królewskiej. Efekty śledztwa przeprowadzonego przez Toma Bowera nie spodobałyby się zainteresowanej. Meghan zostaje pokazana jako kobieta, której ambicje przerosły talent. Miała wysokie wymagania. Chciała być sławna, bogata, obsypywana prezentami i pochwałami. Podczas gdy jej życie zawodowe wyjątkowo mozolnie posuwało się do przodu, a raczej zbliżało do martwego punktu. Aż poznała jego. Nieco zagubionego, łaknącego miłości i zrozumienia, księcia Harry'ego. Miał być jej bramą do sławy i dobrobytu. Wydawało jej się, że jest gotowa na tytuł księżnej, że zostanie drugą Dianą, jednak życie ściągnęło ja brutalnie na ziemię.

Po przeczytaniu „Zemsty” chyba nie można powiedzieć nic dobrego o Meghan Markle. Autor książki podkreśla same negatywne zjawiska: pozerstwo, kłamstwa, manipulacje, materializm, mobbing i stara się je podeprzeć konkretnymi sytuacjami oraz wypowiedziami „bliskich” Meghan i Harrego. Szczerze mówiąc to na nikim nie zostawia suchej nitki, bo Windsorów przedstawia jako biernych na ataki prasy, nie mających pomysłu, jak „utemperować” młodych i jak im pomóc. Chociaż przyznać trzeba, że o nich nie pisze tak ostro, jak o samej Meghan

Jest to książka „brudna”. Miodek, dla tych, którzy lubią taplać się w pomówieniach i ploteczkach. Przyznam, że czyta się ją wybornie. Dzięki Tomowi Bowerowi czytelnik trafia w świat intryg oraz konwenansów i ze złośliwą przyjemnością patrzy na walkę młodej księżnej o utrzymanie się na powierzchni. Chce mu się śmiać z jej niezrozumienia pewnych sytuacji. Upaja się pogardą, jaką żywi do niej za jej miłość do luksusu. Krótko mówiąc, może sobie poużywać.

Jak już wspomniałam, „Zemstę” czyta się wybornie. Tom Bower potrafi zainteresować czytelnika. Jednak kiedy przyjrzymy się dokładnie jego pisarstwu zauważymy wiele powtórzeń, czego ja osobiście nie lubię. Przykładowo, kilkukrotnie podkreśla, że królowa poszła młodym na rękę i pozwoliła na szybsze wprowadzenie Meghan do rodziny. Czasami autor trochę „kręci”. Na przykład, kiedy opisuje przygotowania do ślubu raz sugeruje, że Meghan nie chciała zaprosić ojca, po czym pisze, że była zrozpaczona, iż go nie było. Faktem też jest, że najgłośniej krzyczą pokrzywdzeni. Dlaczego mamy wiele wypowiedzi odrzuconego ojca, a nie ma cytatów matki, która była obok córki? Wnioski wysnute z niektórych wypowiedzi, też nie zawsze były dla mnie oczywiste. Dodam również, że nie przepadam za tak agresywnym stylem, za tak jednoznacznym kreowaniem bohaterów reportażu. Zawsze zapala mi się lampka ostrzegawcza.

Tom Bower ulega stereotypom chociażby przedstawiając Harrego, jako pijaka i łobuziaka, z jakim to wizerunkiem nie zgadza się sam książę, co rozwija w książce „Ten drugi”. Zresztą zestawianie tych dwóch publikacji jest bardzo interesujące i niejako daje całokształt tego co się wydarzyło. Niejako, bo właściwie prawdy nigdy nie poznamy. Przypuszczam też, że każda ze stron ma swoją wersję prawdy. Natomiast w „Zemście” padają bardzo ważne słowa: „Niewiele osób rozumiało, w jaki sposób książę i księżna definiują prywatność.”1 Dzięki zapoznaniu się z materiałem zebranym przez Toma Bowera można to zrozumieć, a pewne ich posunięcia, uznawane jako dwulicowość, zaczynają nabierać sensu.

1 Tom Bower, „Zemsta. Meghan, Harry i wojna Windsorów”, przeł. Olga Dziedzic, Paulina Surniak, wyd. Marginesy, Warszawa 2023, s. 314.


[Egzemplarz recenzencki]

"Z Polski do Danii" Jolanta Buch Andersen

"Z Polski do Danii" Jolanta Buch Andersen

 Czy zdarzyło się wam sięgnąć po biografię osoby, której kompletnie nie znacie? Jeżeli tak, to co was do tego skłoniło? Profesja, albo filozofia życiowa tego człowieka, jakieś zdanie z opisu, a może ciekawa okładka książki. Ja nie ukrywam, że cenię silne, przebojowe kobiety. Takie, które „biorą życie za rogi”, a z areny schodzą „z tarczą”. Dlatego właśnie sięgnęłam po wspomnienia Jolanty Buch Andersen wydane pod tytułem „Z Polski do Danii”. Przed ich przeczytaniem autorka była dla mnie obcą osobą, a po zapoznaniu się z jej książką stała się autorytetem.

Co takiego zachwyciło mnie w postawie Jolanty Buch Andersen. Odwaga i przebojowość. Urodziła się ona niedługo przed wybuchem II wojny światowej. Okupacja i transformacja ustrojowa sprawiła, że jej rodzina została zdegradowana na społecznej drabinie – z bogatego ziemiaństwa do wroga ludu i biedoty. Nie zabrakło im jednak ambicji i chęci do polepszenia swojego bytowania. Tak autorka trafia do Danii, gdzie zawojuje świat biznesu. Czeka ją tam wiele wyzwań, nie do końca zawodowych. Będzie musiała ogromnie się starać, żeby udowodnić swoją wartość panom, twierdzącym, że kobiety na wyższe stanowiska się nie nadają. Wreszcie będzie to opowieść o wspaniałych podróżach. Można powiedzieć, że Jolanta Buch Andersen to kobieta która zawojowała i zwiedziła świat.

„Z Polski o Danii” to materiał, który posłużyłby na fascynujący film. Nam młodym (jeżeli mogę tak o sobie powiedzieć), nieznającym ówczesnych realiów może być ciężko w niektóre rzeczy uwierzyć i zapewne dlatego z jeszcze większą fascynacją zagłębiamy się w te wspomnienia. Do tego Jolanta Buch Andersen wiedziała, jak o sobie napisać. Podeszła do tematu klasycznie, chronologicznie. Skupiła się na faktach, a nie na poglądach. Jest bardzo świadoma tego, iż ma o czym opowiadać, że jej wspomnienia to coś ciekawego, że warto je spisać i rozpowszechnić.

„Moje życie to wędrówka przez epoki i różne cywilizacje. Od dworku ziemiańskiego, w którym się urodziłam, poprzez wojenną tułaczkę w wielkiej biedzie i społeczne wykluczenie w powojennej Polsce, do duńskiego kapitalizmu, gdzie otworzyła mi się brama świata (…). Od wozu drabiniastego po nowoczesne śmigłowce (…).”1 takimi słowami autorka streszcza swój żywot. Ona nie musi już nic udowadniać, ale – mam taką nadzieję – wiele osób zainspiruje. Jej autobiografia pokazuje, że nasz los jest w naszych rękach. Chcemy coś zmienić działajmy. Nie usprawiedliwiajmy się wiekiem, płcią, warunkami w jakich żyjemy. Do odważnych świat należy.

1 Jolanta Buch Andersen, „ Z polski do Danii”, wyd. Novae Res, Gdynia 2022, s. 8.

Książka została otrzymana z Klubu Recenzenta serwisu nakanapie.pl.
"Zaginione klejnoty" Urszula Gajdowska

"Zaginione klejnoty" Urszula Gajdowska

Znaleźć odpowiedniego męża to nie jest taka prosta sprawa. Bo tak. Kandydat musi mieć odpowiedni status społeczny i majątek. Wypadałoby, żeby był mądry, no i wierny, i najlepiej jakby za za bardzo nie ograniczał swobód żony. A, miło by było gdyby był też przyjemny dla oka. Gdzie takiego znaleźć? Przed takim dylematem staje Izabela Wieczorek, bohaterka powieści „Zaginione klejnoty” Urszuli Gajdowskiej. Autorka zaprasza nas do świata balów i flirtów, a także pewnej zagadki kryminalnej.

Zdecydowałam się przeczytać tę powieść, bo zaintrygowała mnie główna bohaterka. Zerknijmy do opisu: „Choć na arystokratycznych balach i rautach wyróżnia się urodą, budzi zgorszenie nieprzystojnym zachowaniem.”1 Ja bardzo chciałam poznać tę awanturnicę. Miałam trochę za duże oczekiwania do co Izabeli, bo niczym mnie nie zszokowała. Może jak na dziewiętnastowieczne standardy (bo akcja powieści toczy się w 1823 roku) jest nieco zbyt odważna i spontaniczna, ma cięty język oraz ma trochę pecha, że zostaje przyłapana, ale mimo wszystko to dama „szyta” na tamte czasy. Jej myśli zaprząta pragnienie znalezienia odpowiedniego męża, żeby żyć w spokoju i dostatku. Jak można się domyślić, z taką bohaterką otrzymujemy powieść obyczajowo-romantyczną.

Izabela rozpoczyna polowanie na męża. Wybiera kandydata i knuje, jak zwrócić na siebie jego uwagę. Jest całkiem niezłą psycholożką i wie, jak poruszyć struny serca konkretnego typu mężczyzny. Co z tego kiedy prześladuje ją pech i on...baron Krzyżewski. „Zaginione klejnoty” chyba najbardziej podejdą czytelnikom, którzy lubą motyw hate-love. Dziwnie brzmi mi to określenie w kontekście powieści obyczajowo-historycznej, ale taką relację opisała Urszula Gajdowska. Wzajemne uszczypliwość, słowne przepychanki znajdujemy na większości stron książki. A jak to mówią: „Kto się czubi, ten się lubi”. Czy autorka zgadza się z tym powiedzeniem? Jeżeli przeczytacie „Zaginione klejnoty” to się dowiecie.

W bio pisarki możemy przeczytać, że to „pasjonatka powieści historycznych i starych dobrych kryminałów.”2 I obie te pasje próbuje połączyć w tej powieści. Dominuje w niej wątek romantyczny, ale szczypty tajemniczości (a także ezoteryki) dodaje mu ten kryminalny. Baron Krzyżewski nie bez powodu kręci się wokół Izabeli i jej wuja. Szuka zaginionej pamiątki, drogiego rodowego pierścienia.

Ech, te konwenanse. Chyba za nie tak bardzo lubimy powieści obyczajowo-historyczne. Możemy się z nich śmiać, oceniając je, ale nie zmieni to faktu, że one były, a ludzie się do nich stosowali. Jak odnajdzie się w nich nieco pyskata Izabela? Czy upoluje odpowiedniego małżonka? Kto śmiał przywłaszczyć drogą biżuterię? „Zaginione klejnoty” to pierwszy tom cyklu „Dworek nad Biebrzą”, w którym Urszula Gajdowska rozwija te tematy. Powieść (raczej) kobieca. Pełno w niej bali, szumu sukien i flirtu. Oraz miłości i namiętności, oczywiście.

1 Urszula Gajdowska, „Zaginione klejnoty”, wyd. Szara Godzina, Katowice 2023, okładka.

2 Tamże.


[Egzemplarz recenzencki]

"Szlaki turystyczne Polski" Beata i Paweł Pomykalscy

"Szlaki turystyczne Polski" Beata i Paweł Pomykalscy

Wiosna i lato to pełnia sezonu urlopowego. Planujemy wyjazdy, wycieczki. Zastanawiamy się, co chcielibyśmy zobaczyć. Z pomocą przychodzą różnego rodzaju przewodniki. Beta i Paweł Pomykalscy przygotowali świetną publikację pt. „Szlaki turystyczne Polski”. Jak tytuł wskazuje znajdziemy w niej gotowe trasy. Wraz z autorami zapraszam na wyprawę wśród dziedzictwa kulturowego naszego kraju.

Książka została (mądrze) podzielona na „Szlaki piesze”, „Szlaki rowerowe”, „Szlaki wodne”, „Szlaki kolejowe”, „Szlaki tematyczne”. W kolejnych sekcjach autorzy nie silą się na fikuśne nazwy. I dobrze. Zerkamy na spis treści i szukamy regionu Polski bądź tematu, jaki nas interesuje. Przeskakujemy na wskazane strony, a tam znajdujemy szczegółowe informacje np. długość, oznaczenia, czas potrzebny na przejście, a także opis kolejnych punktów i tego co możemy zobaczyć. Często też autorzy proponują pomniejsze wycieczki w ramach danego szlaku, albo wskazują, gdzie warto odbić, żeby zobaczyć coś ciekawego.

To co przygotowali Beata i Paweł Pomykalscy jest wystarczające, żeby zapoznać się z terenem i zaplanować trasę. Jedyne co bym poprawił to mapki prezentujące szlak. W moim odczuciu są zbyt schematyczne. Mamy co prawda kody QR, które można zeskanować i przenieść trasę na telefon, jednak ja chciałabym od razu po zerknięciu w przewodnik zorientować się w przestrzeni. W książce wymienia się dużo niewielkich miejscowości, które nie są powszechnie znane, a i znajomość nazw poszczególnych regionów jest różna. Bardziej szczegółowa mapka uprościłaby czytelnikowi-podróżnikowi planowanie wojaży.

Beata i Paweł Pomykalscy po raz kolejny pokazują, jaki nasz kraj jej różnorodny, jak wiele atrakcji turystycznych oferuje. Cudowne górskie szlaki, szumiące morze, zabytkowe obiekty, trasy rowerowe i spływy, wygodne zwiedzanie kraju z fotela pociągu, albo wyczerpujące pedałowanie na drezynie, podziwianie ikon, lub lepienie garnków. Jestem pewna, że każdy z was znajdzie atrakcję dla siebie. Do zobaczenia na szlaku.


[Egzemplarz recenzencki]

„Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania” Suzanne McConnell, Kurt Vonnegut

„Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania” Suzanne McConnell, Kurt Vonnegut

Jestem wielką fanką prozy Kurta Vonneguta i tej sympatii nie kryję. Twórczość pisarza cechuje prosty styl przejawiający się krótkimi, konkretnymi zdaniami oraz akapitami, a przede wszystkim duża dawka czarnego humoru i niecodzienne, acz okrutnie prawdziwe, pisanie o świecie. Kurt Vonnegut dzielił się swoim spojrzeniem na proces twórczy. Prowadził kursy pisania. Na jeden z nich uczęszczała Suzanne McConnell, z którą autor się zaprzyjaźnił i która podjęła próbę uporządkowania jego rad. Tak oto powstała publikacja „Zlituj się nad czytelnikiem. Zasady twórczego pisania”.

Nie jest to do końca poradnik. Co prawda początkujący literat znajdzie w publikacji wiele wskazówek, przykładów, analiz itp. A skoro są to słowa mistrza literatury amerykańskiej, człowieka, który odniósł sukces warto się z tym materiałem zapoznać i go przemyśleć.

Suzanne McConnell przytacza w książce wiele cytatów, anegdot, wspomnień o Kurcie Vonnegucie oraz analizuje jego prozę. Przez co staje się on bohaterem tekstu i (chyba) kradnie całe show. Można powiedzieć, że „Zlituj się nad czytelnikiem” to nietypowa biografia. Ze zlepku różnych opowieści i przywołanych wypowiedzi powstaje sylwetka pisarza. Możemy z nich wywnioskować jaki był, co było dla niego ważne, jak myślał, czym się inspirował. Dodać do tego trzeba też omówienie fragmentów jego publikacji oraz stylu. I to jest chyba najważniejsze, kiedy mówimy o autorze książek – nie ploteczki, a jego twórczość oraz sposób myślenia.

Suzanne McConnell oddaje mistrzowi (a przy okazji swojemu przyjacielowi) Vonnegutowi hołd. Nieco nonszalancki, ale jednak hołd. Miała powstać poradnik i to się udało, ale tchnięto w niego ducha. Ducha wspaniałego artysty. Drodzy pisarze, drodzy fani Vonneguta, bierzcie tę książkę i upajajcie się jego obecnością.


[Egzemplarz recenzencki]

"Chcę żyć inaczej" Ewa Bauer [cykl "Tułacze życie"]

"Chcę żyć inaczej" Ewa Bauer [cykl "Tułacze życie"]

Cykl „Tułacze życie” autorstwa Ewy Bauer śledzę, od kiedy zaczął się ukazywać. Opisuje on historię rodziny Neubinerów, którzy emigrowali ze Śląska na tereny Księstwa Galicji i Lodomerii, aby osiedlić się w niewielkich Łanach. Ponieważ w historii tej było trzech braci, jakoś naturalnie założyłam, iż będzie to trylogia. Wyobraźcie sobie moje zdziwienie, kiedy otrzymałam informację o premierze czwartej cześć. W sumie ród nie wymarł – wręcz przeciwnie drzewo genealogiczne bardzo się rozrosło – dlaczego więc nie opisać losów kolejnych pokoleń. Byłam bardzo ciekawa, jak Ewa bauer poradzi sobie z tym zadaniem. Postaci jest dużo. Na kim się skupi?

Powieść „Chcę żyć inaczej” została podzielona na trzy części, jednak w praktyce są dwie. Część „Łany” to szerokie spojrzenie na rodzinę Neubinerów. Przypomnienie ich czytelnikowi. Pewne postacie, jak Fryderyk i Kajetan (wnukowie Augustyna), Karol (syn Augustyna) oraz Marianna (żona Józefa) delikatnie wysuwają się na pierwszy plan, jednak autorka stara się wspomnieć słówko o wszystkich członkach rodziny. Śmierć i narodziny, swady i pojednania, nowe projekty – w tych kilku słowach można podsumować tę część książki.

Kolejne dwa fragmenty zatytułowane są „Kraków” i „Paryż”. Ja potraktuję je jako jedność, bo „bryluje” w nich Zuzanna, córka Marianny i Józefa. Jest to wrażliwa i ciekawa świata dziewczyna. Chce się uczyć. Pragnie zostać malarką. To marzenie może się ziścić za sprawą starszego kuzyna, Michała Liniewskiego. Mężczyzna opiekuje się nią podczas pobytu w Krakowie. Dzięki niemu może odwiedzać galerie i poznawać artystów, a także podjąć dalsze kształcenie w stolicy Francji. Zuzanna uchodzi za wyemancypowaną. Jej pochodzący ze wsi rodzice nie rozumieją córki. Nie do końca zgadzają się z drogą, jaką obrała, ale ufają, że krewny, pod którego opieką się znajduje, zadba o jej bezpieczeństwo.

„Chcę żyć inaczej” to powieść obyczajowo-historyczna. Niezbyt skomplikowana fabularnie, ale jest w niej kilka burzliwych momentów. Ewa Bauer chce pokazać wycinek życia drugiej połowy XIX wieku. Ludzi wraz z ich radościami, smutkami i „codziennym kieratem”. Im wyjeżdżamy dalej od Łanów, jesteśmy przez nią raczeni oraz większą ilością ciekawostek o charakterze historycznym. Anegdotki o ludziach, miejscach – nie zabraknie tu wielkich nazwisk. Dlatego uważam, że miłośnicy historii szczególnie dobrze będą bawić się z tą powieścią, obserwując, jak Ewa Bauer przeniosła znanych na grunt literatury popularnej. Swoją drogą, mam wrażenie, że sama pisarka świetnie czuła się wyszukując potrzebne do napisania książki fakty.

„Chcę żyć inaczej” mogą czytać zarówno osoby, którzy znają Neubinerów, jak i ci, którzy dopiero o nich usłyszeli. Poprzednie części skupiły się na trzech liniach rodowych. W tej mamy trochę nawiązań, ale autorka „otworzyła” wątki nowych postaci. Jak widać, jej głowa to niewyczerpane źródło pomysłów.


[Egzemplarz recenzencki]

„Cudowne kuracje doktora Popotama” Léopold Chauveau

„Cudowne kuracje doktora Popotama” Léopold Chauveau

Dziś opowiem wam o bajkach o zwierzętach. Słyszę już wasze komentarze, że na rynku jest takich książek mnóstwo. Nie zaprzeczę. Ale musi być tego jakiś powód, a – po drugie – publikacja, którą chciałam wam pokazać jest wyjątkowa. Léopold Chauveau wymyślił owe bajki dla swojego chorego synka. Relacja autora z odbiorcą jest wyraźnie wyczuwalna – nie tylko dzięki wstawkom z ich rozmowami. Mamy wrażenie, że te opowieści powstały spontanicznie. Czuć w nich szaleństwo i swobodę twórczą.

Książka jest zatytułowana „Cudowne kuracje doktora Popotama” i właśnie ta grupa historyjek zajmuje najwięcej miejsca. Doktor Popotam to hipopotam lekarz, wybitny specjalista, który nawet zmarłego potrafi wskrzesić. Może jego metody są niekonwencjonalne, ale jakże skuteczne. Odgryziony ogon, pęknięty, krokodyl, krótka szyja – z takimi przypadłościami Popotam radzi sobie od ręki.

Poza tym znajdziemy tu bajkę o foczce, która uciekała przed rybakiem. Dowiemy się dlaczego nie warto jeść tapirów. A na koniec Léopold Chauveau zaserwuje nam historię o olbrzymie, który stał się wegetarianinem. Tak uważny czytelniku, ostatnia bajka nie jest o zwierzątkach. Zostałam przyłapana na kręceniu.


To co łączy te wszystkie opowieści to porządna dawka absurdu. Léopold Chauveau nie zawsze przestrzega zasad, dlatego jego foczka może kilkukrotnie okrążyć ziemię, a szyja żyrafy zmienić długość dzięki odpowiedniej kuracji. Autor jest bezpośredni. Jeżeli uwięziony hipopotam chce się uwolnić z zamknięcia po prostu zjada strażnika; kiedy rekin jest głodny odgryza kawałek słonia; małpy bywają psotne i rzucają kokosami itp. Jest to może trochę inny kierunek niż ten, jaki obrali współcześni autorzy literatury dla dzieci, gdzie wszystko jest delikatne i musi przekazywać wartościowe treści. U Léopolda Chauveau jest po prostu zabawa w bezpiecznej bajkowej przestrzeni.

W dzieciństwie miałam z dziadkiem wieczorny rytuał. Kiedy go odwiedzałam zawsze opowiadał mi w łóżku bajki. Mój dziadek potrafił wymyślić bajkę dosłownie o wszystkim. Wysilałam wyobraźnie, żeby zadać mu coś trudnego, a on i tak po kilku chwilach zaczynał opowiadać. Te historie miały podobny klimat jak u Léopolda Chauveau. Tam ktoś mógł dostać rózgą, złamać, nogę, wpaść do rowu. I pamiętam, że się przecudnie przy tych opowieściach bawiłam. Czytając „Cudowne kuracje doktora Popotama” przypomniałam sobie po co właściwie czytamy dzieciom. Rozbudzamy ich wyobraźnie, ale tez nawiązujemy przepiękną relację. Relacje owianą mgiełką baśniowości i dobrej zabawy.

[Egzemplarz recenzencki]

"Tajemnica zamku" Krystyna Mirek

"Tajemnica zamku" Krystyna Mirek

Stare zamki „widziały” wiele. Ich mury skrywają nie jedną tajemnicę. Posiadłość rodu Cantendorf skrywa „blade oblicza poprzednich pań na zamku (…). Od razu można było zauważyć, że coś jest nie tak. (…) Nie bawiły się, nie korzystały ze swojej pozycji społecznej.”1 Biorąc pod uwagę, że pan owego zamku, Aleksander Cantendorf, właśnie pochował kolejną żonę, możemy się domyślić, iż okolica huczy od plotek. Zwykły pech, słabe organizmy delikatnych panien z wyższych sfer, a może klątwa lub przemyślane działanie są powodem, że żadna z żon długo nie zagrzała miejsca u boku hrabiego. Sąsiedzi wiedzą również, że Cantendorfowie „na gwałt” potrzebują dziedzica, a sam Aleksander zazwyczaj nie czeka na zdjęcie żałoby i szybko zaczyna „casting” na kolejną żonę. Zarówno te dobrze, jak i słabiej sytuowane rodziny próbują ugrać coś na tej sytuacji – albo ochronić swoje córki, albo je dobrze „sprzedać”. A jury jest duże. „Aleksander Cantendorf jeszcze nigdy w życiu nie podjął sam decyzji w sprawach uczuciowych (…)”2. Czy bliscy dobrze mu radzą, skoro ma za sobą cztery nieudane małżeństwa? Tym razem do głosu dojdzie też jego serce. Hrabia – chyba – zakochał się, i to w niewłaściwej kobiecie.

Powieść „Tajemnica zamku” Krystyny Mirek można określić jako romans historyczny, bo wątek miłosny odgrywa w niej ważną rolę. Jednak znajdziemy tu coś więcej, tytułową tajemnicę. Autorka właściwe od niej zaczyna snuć opowieść, a niejako przy okazji rodzi się uczucie. Mnie bardzo takie rozwiązanie odpowiada. Krystyna Mirek najpierw mnie czymś zaintrygowała, a potem przeszła do spokojniejszych motywów. Dodam również, że ratuje ono odbiór książki.

Wiadomo, jak to zazwyczaj bywa z wątkiem miłosnym. Bohaterowie muszą pokonać kolejne „kłody rzucane im pod nogi”, ale finał wydaje nam się oczywisty. W „Tajemnicy zamku” jest wyjątkowo ciekawy „gracz”. Mianowicie kochanka i wyczuwamy, że to z nią Aleksander będzie miał najwięcej problemów. Nie tylko z odprawieniem kobiety, ale też z odprawieniem dawnego zauroczenia. Taka postać zdecydowanie dodaje książce rumieńca. I aż mi dziwnie to pisać, ale te perturbacje uczuciowe zostały przez Krystynę Mirek naprawdę ciekawie opisane.

Czego mi zabrakło w tej powieści? Określę to jako „wypełnienie”. Generalnie mamy tu świetną historię i autorka miała kilka bardzo dobrych pomysłów, które się na nią składają, ale pomiędzy nimi powielane są te same motywy. Jednego bohatera zaprząta wkoło ta sama myśl, albo w rozmowach o nim przewija się jeden element. Jakiś przykład? Proszę bardzo. Sąsiedzi hrabiego byli zdegustowani, że jego kochanka zasiada u szczytu stołu. O tym samym rozprawiały jego ciotki, a również sama zainteresowana mocno przywiązywała wagę do tego miejsca. Wiadomo było, że kiedy mieszkańcy posiadłości szykują się do posiłku, albo zapowiada się jakieś spotkanie, będzie „walka o stołki”. Można powiedzieć, że pomiędzy zwrotami akcji mamy specyficzny rodzaj „kopiuj, wklej”. Nie dosłowny, ale ja miałam wrażenie, że wkoło wałkowane są te same tematy. Już chyba wolałabym jakiś opis zamkowych ogrodów itp.

„Tajemnica zamku” to pierwszy tom cyklu „Saga rodu Cantendorfów”. Jest to całkiem niezłe otwarcie. Krystyna Mirek sprawnie zarysowała sytuację głównego bohatera, jego rodu i posiadłości. Zaintrygowała czytelnika tytułową tajemnicą, a potem dodała element, który wielu odbiorców lubi, czyli miłość. Na koniec nie „odkrywa wszystkich kart”, dzięki czemu zaprasza nas do przeczytania kontynuacji. W moim odczuciu przydałoby się jakoś ożywić środek, zadbać o detale, żeby ciągle nie przypominać, że ta zazdrosna, ten bankrut, a tamta delikatna.

1 Krystyna Mirek, „Tajemnica zamku”, wyd. Lekkie, Warszawa 2023, s. 16.

2 Tamże, s. 218.

[Egzemplarz recenzencki]

„Córki Klanu Jeleni” Danielle Daniel

„Córki Klanu Jeleni” Danielle Daniel

Indianin kontra biały człowiek. Dzikusy kontra cywilizacja. Patrząc z perspektywy czasu na to jak przebiegła kolonizacja możemy dyskutować kto był prawdziwym dzikusem. Biały człowiek wkroczył na te tereny z przekonaniem, że „istnieje tylko jeden właściwy sposób życia”1 i w brutalny sposób zaczął go wprowadzać. Nie brał pod uwagę, że od Indian można również czegoś się nauczyć, że to oni znają najlepiej tę ziemię.

Jedną z takich zasad było przyjęcie wiary chrześcijańskiej. „W naszym plemieniu zwykle to mężczyźni godzą się na katolicyzm jako pierwsi. Może dlatego, że w walce i podczas polowań bardziej ocierają się o śmierć. A może przez to, że po zmianie wiary tracą mniej swobody niż kobiety.”2 Danielle Daniel w powieści „Córki Klanu Jeleni” opowiada o kolonizacji z perspektywy kobiety. Jej bohaterka mów: „Nie dość, że musiałam przejść na katolicyzm i oddać duszę, muszę również oddać ciało.”3 Marie kochała, ale straciła swoja rodzinę w wyniku walk z plemieniem Irokezów. Teraz, aby umocnić sojusz z Francuzami ma wyjść za mąż za jednego z nich. Jakie życie przy boku zagorzałego katolika czeka córę Ziemi?

Mam wrażenie, że do znudzenia powtarzam w swoich tekstach, jak bardzo lubię książki o silnych, myślących kobietach, ale właśnie po taką literaturę sięgam najchętniej. Marie to wspaniała bohaterka. Poddaje się woli wodza z szacunku do niego, ale też ma świadomość tego, że nie ma wyjścia. Biały człowiek upomniał się o nią. Kobieta musi przyjąć pewien sposób życia, ale nie zapomina o tym, żeby pielęgnować tradycję i przekazać ją dzieciom.

Nie byłoby to możliwe, gdyby jej mąż, Pierre, był bardziej surowy. Jest on dla mnie najciekawszą postacią z powieści Danielle Daniel. Na pierwszy rzut oka autorka krytykuje wartości chrześcijańskie prezentując je jako niezgodne z naturą ludzką. Księża, zakonnice, którzy mają nawracać „dzikusów” prezentowani są jako krótkowzroczni. Pierre to dobry człowiek i gorliwy katolik. Stara się żyć zgodnie z zasadami wiary, dużo się modli, zabiega, aby w jego osadzie powstał kościół. Ale w przeciwieństwie do duchownych słucha... Słucha tego, o czym opowiada mu żona. Traktuje ją – kobietę – jako równorzędnego partnera w decydowaniu o rodzinie. Jego wiara zostanie poddana próbie. I nie mogę tu napisać, że mężczyzna zwątpi w Boga. Raczej znacznie zastanawiać się nad naukami wpajanymi przez ludzi kościoła i władzę. Nie będzie mógł zrozumieć, że coś uznawanego przez niego za piękne i kochane w mniemaniu jego autorytetów jest obrzydliwe.

Danielle Daniel napisała wspaniałą książkę. Prostą i jasną w swoim wydźwięku, ale poruszającą istotę tego przed czym stoi nie tylko Kościół, ale też my, Polacy, jako społeczeństwo. Musimy się zastanowić, dlaczego uważamy, że coś jest złe. Dlaczego atakujemy osoby homoseksualne, śmiejemy się z ludzi transpłciowych, albo negujemy poczęcie dziecka w laboratorium? Dlaczego tak uparcie przeszkadzamy tym osobom, dla których samych są to często ogromne wyzwania, godnie żyć. Dlaczego komentujemy nie znając istoty ich problemów? Kochani, znam kilka osób, które mierząc się bezpośrednio z tak negowanymi przez kościół i część rządzących zjawiskami, odbyły wewnętrzną walkę. Podobnie jak Pierre, nie mogły zrozumieć, gdzie tu siedzi zło.

1 Danielle Daniel, „Córki Klanu Jeleni”, przeł. Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, wyd. Mova, Białystok 2023, s. 75.

2 Tamże, s. 35.

"Dziewczyna z sąsiedztwa" Jack Ketchum

"Dziewczyna z sąsiedztwa" Jack Ketchum

Amerykańskie przedmieście. Meg i Susan muszą tu zamieszkać z ciotką i trójką kuzynów, ponieważ ich rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Dziewczyny nawet nie przypuszczają, jakie piekło zgotuje im szalona i rozgoryczona życiem ciotka, jaką nienawiścią będzie ich darzyć. Jeden z przyjaciół jej kuzynów, a zarazem narrator w powieści „Dziewczyna z sąsiedztwa”, mówi o Meg: „Była inna od wszystkich dziewczyn jakie znałem.”1 Czy to, że nie była jedną z nich upoważniło ich, aby „znęcanie się nad nią przeszło do porządku dziennego”.2

„Dziewczyna z sąsiedztwa” Jacka Ketchuma to powieść legenda. Inspirowana prawdziwymi wydarzeniami historia często przytaczana w różnych dyskusjach na temat horrorów jako książka mocna i zostawiająca swoje piętno na czytelniku. Zaliczana do kanonu literatury grozy, jednak w moim odczuciu był to brutalny thriller psychologiczny. Pomysłowość ciotki Ruth w wymyślaniu kolejnych tortur jest przerażająca. Ogrom cierpienia, jakie musi znieść Meg niewyobrażalny. Jednak to pewne kwestie psychologiczne, jakie wychodzą w trakcie czytania są najciekawszy elementem tej powieści.

Jack Ketchum postawił na nietypowego narratora. Zazwyczaj takie historie opowiadane są z perspektywy ofiary lub oprawcy (ewentualnie jakiegoś policjanta/detektywa). David jest sąsiadem Ruth i przyjaźni się z jej synami. Dzieciak wchodzący w wiek nastoletni. Nie uczestniczy on we wszystkich wydarzeniach, jednak zostaje zaproszony do „Gry” i widzi wystarczająco. David staje przed dylematem moralnym: „Zastanawiałem się, czy powinienem spróbować jej pomóc w jakiś sposób. Występował tutaj konflikt. Meg mi się podobała, a na dodatek lubiłem ją. Jednak Donny i Ruth byli starymi przyjaciółmi.”3 Pozostać lojalnym wobec osób, które zna się od lat? Zaufać sąsiadce, którą się lubi i podziwia? A może posłuchać rozumu, który podpowiada, że dzieje się zło, a przy okazji zostać „rycerzem na białym koniu” i uratować piękną księżniczkę?

Kiedy David zmaga się ze swoim dylematami, my zastanawiamy się, co on jako dziecko może zrobić. Zresztą sama Meg nie jest bierna. Szybko podejmuje kroki, aby zaalarmować otoczenie. Jednak to tylko dzieci, a „[dziecko] było stworzone do tego, by znosić upokorzenie (...).”4 Z jednej strony oczywistym jest, że młody człowiek ma swoje prawa, że nie jest niczyją własnością, ale z drugiej... Czy nie są to tylko frazesy? I żebyśmy mieli jasność, ja potępiam wszelkie nadużycia władzy wobec dziecka. Nie oszukujmy się natomiast, że jest ono skazane na łaskę i niełaskę dorosłych, którzy są silniejsi i „wiedzą lepiej”. Bardzo przygnębiające jest to, że Meg zrobiła to co powinna, wiedziała, gdzie się udać po pomoc. Ale czy ją otrzymała?

Ostatnią rzeczą o jakiej chciałam wspomnieć jest charyzma Ruth. Znamy takie sytuacje, kiedy jeden prowodyr znajduje sobie ofiarę, a zapatrzona w niego grupa przyklaskuje jego poczynaniom. W przypadku wydarzeń opisanych w „Dziewczynie z sąsiedztwa” szokujące jest to, jak dorosły manipuluje dziećmi używając ich do realizacji swoich chorych planów i jak odczłowiecza on swoją ofiarę. Z kolejnymi stronami, torturami, upokorzeniami, wyzwiskami mamy wrażenie, że oni przestali widzieć w Meg człowieka, że Ruth zaszczepiła im swoje patrzenie na dziewczynę. Spojrzenia spaczone żalem za utraconą młodością i pięknem oraz zazdrością, które wywołały falę nienawiści do własnej płci. Ten dorosły prowodyr, ta kobieta i armia dzieciaków, które myślą, że się bawią, a tak naprawdę mocno przekraczają granice prawa i nietykalności, sprawiają wrażenie ekstremalnej degeneracji.

„Nie wspominaj o tym”5 - czy tyle wystarczy, żeby zasznurować usta? Czy to tajne hasło będzie zaproszeniem do niezapomnianej zabawy? Wystarczy, że nie wspomnisz, a staniesz się częścią „Gry”. Musisz tylko pamiętać, że role się w niej zmieniają, a niesubordynacja grozi karą. Do tego „Mistrz gry” jest szalony.

1 Jack Ketchum, „Dziewczyna z sąsiedztwa”, tłum. Łukasz Dunajski, wyd. Papierowy księżyc, Słupsk 2016, s. 29.

2 Tamże, s. 242.

3 Tamże, s. 155.

4 Tamże, s. 142.

5 Tamże, s. 157.

Copyright © Asia Czytasia , Blogger