"Technowiking. Ostatni wyznawcy Thora" Stanisław Szwast
„Dziś prawdziwych Wikingów już nie ma...” podśpiewywałam sobie sięgając po powieść „Technowiking. Ostatni wyznawcy Thora” – i od razu sprostuję śmieszkowe skojarzenia, nie jest to książka o brodaczach na technoparty. A może jednak są? Może potomkowie tych dzielnych wojowników dalej sieją postrach?
Stanisław Szwast zaprasza nas do świata, gdzie chrześcijaństwo upadło już w czasach Cesarstwa Rzymskiego. Inni bogowie mieli okazję zawładnąć umysłami ludzi i odbierać od nich hołdy. Tu się chyba w tym temacie zatrzymam, bo nie jest książka ani w typie historia alternatywna, ani o potyczkach bóstw. Króluje tu akcja, a rozgrywa się ona w futurystycznym klimacie chociaż przebijają się w nim nordyckie i słowiańskie wierzenia.
Główny bohater ma na imię Świrad. Jest studentem i to wybijającym się pod względem wiedzy na tle kolegów. Szybko orientujemy się, że nie jest on taki zwykły. Poznajemy jego, niezgodne z obowiązującym prawem, fascynacje. Pojawiają się osoby, które interesują się jego osobą i dostaje on propozycję (tzw. nie do odrzucenia) podjęcia się intratnej misji.
Autor oferuje czytelnikom wartką akcję – nie wiem, czy nie aż za bardzo, bo chyba ucierpiało na niej odrobinę uniwersum książki (albo ja zmieniam się w malkontenta). Pole do popisu Stanisław Szwast miał duże, bo postawił na świat, gdzie bioinżynieria osiągnęła wysokie stadium rozwoju. Wyobraźcie sobie jakie daje to możliwości bohaterom, ale też zastanówcie się, jakie zagrożenia niesie taki postęp technologiczny.
W takim razie, na co narzekam? Moje wyobrażenie Wikinga, jako postaci, jest tak konkretne, że nie mogłam przekonać się do wizji autora. To musi być muskularny, zarośnięty facet z toporkiem. Ja mam problem nawet z hollywoodzkim obrazem Thora – Chris Hemsworth daje radę w tej roli, ale jakiś taki za ładny ma ten uśmieszek. W powieści „Technowiking” wychodzi mi jakiś silny i inteligentny, ale blady chudzielec. Do tego te wszystkie ulepszenia nie składają mi się na krew, pot i łzy, a potem biesiadowanie ze świniakiem i pucharami wina. Niestety, Stanisław Szwast nie przełamał mojego konserwatyzmu.
Mnie autor nie przekonał, ale wszystkich, którzy szukają biopunkowych powieści akcji zachęcam do zainteresowania się tą książką. „Jedna jaskółka wiosny nie czyni”, jedna średnio zadowolona czytelniczka nie oznacza, że powieść jest zła. Na pewno przydałoby się bardziej rozbudować, dopieścić jej świat. Jednak jeżeli zależy wam głównie na tempie i przygodach to tu je znajdziecie.
Ja zupełnie nie jestem zainteresowana lekturą tego tytułu.
OdpowiedzUsuńNie wykluczam Joasiu, że sięgnę. Wciągnęła mnie bardzo recenzja, zwróciłem też uwagę na okładkę :) Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńZaś okładka intrygująca :)
OdpowiedzUsuńLubię opowieści o Wikingach ale ta raczej mnie nie przekonuje.
OdpowiedzUsuńTo zupełnie nie moje klimaty, więc zakończę znajomość z nią na przeczytaniu Twojej opinii. Może kiedyś, w przyszłości ;)
OdpowiedzUsuńUwielbiam Wikingów i tak, jak ty, mam o nich konkretne wyobrażenie. Chętnie czytam o nich, ale nie w takim stylu;)
OdpowiedzUsuńJeśli Wikingowie, to raczej w wersji filmowej, seriali. Książki tego gatunku są dla mnie zbyt ciężkie 😉
OdpowiedzUsuńO kurcze, okładka wygląda świetnie :D Chociaż nie wiem, czy to do końca moje klimaty :P
OdpowiedzUsuńZachęcająca okładka.
OdpowiedzUsuńSpodobałaby się mojemu przyjacielowi on lubi takie powieści.
OdpowiedzUsuńChyba nie dla mnie :)
OdpowiedzUsuń